Zamknęły się drzwi za rokiem 2012, kiedy fetowaliśmy Prusa, Korczaka i kontrreformatora Skargę, który miał ten niefart, że zakopano go żywcem i z tego powodu nie zostanie nigdy świętym. A to dlatego, że Skargę po ekshumacji znaleziono poruszonego w grobie i nie ma pewności, czy nie złorzeczył wtedy komuś ważnemu. Dziwne to państwo, w którym jednocześnie hołubi się zwolenników postępu i jego wrogów. Chyba musi być to kraj nad wyraz otwarty. Ledwo skończyliśmy to tolerancyjne świętowanie, już mamy następnych patronów na 2013. Szkoda, że nie patronki, ale aż tak otwartym krajem to chyba nie jesteśmy. Bez przesady.
W 2013 oprócz celebrowania powstania styczniowego czcić będziemy ważne męskie postaci: Lutosławskiego, Czochralskiego i Tuwima. Wybór naprawdę doskonały: wielki kompozytor, wielki naukowiec i wielki poeta. Kultura i nauka to oprócz polityki społecznej dwie najbardziej poszkodowane zakładniczki w naszej walce o pokój, przepraszam, o normalność i cywilizację. Dziedziny te związane autostradami i przygniecione stadionami dogorywają w budżetowym kąciku, okrajane po kawałku zarówno przez rząd, jak i przez samorządy. Nie ma zatem nic słuszniejszego, niż doceniać wielkich Polaków, którzy w tych obszarach szczególnie się zasłużyli.
Problem tylko w tym, że słowo „doceniać” pochodzi od słowa „cena”: na takie obchody potrzebna jest kasa. I tu okazuje się, że są wielcy i jeszcze więksi, przynajmniej jeżeli chodzi o przeznaczone na jubileusze pieniądze. Bo gdyby liczyć znaczenie twórcy miarą funduszy wydanych na jego rok, to Lutosławski jest dwadzieścia razy większy od Tuwima.
Lubię słuchać ministra Zdrojewskiego. Zawsze mam potem wiele materiału do przemyśleń. Dwa lata temu o mało nie wbiłam się w drzewo, kiedy jadąc samochodem, dowiedziałam się, że istotne znaczenie mają dla niego twórcy, którzy „budują nasz branding” za granicą, którzy są „ambasadorami polskiej marki” na świecie. Tacy jak Chopin. I właściwie tylko ci. Potem podczas wizyty ministra w Łodzi z uwagą słuchałam, jak wylicza przed salą pełną pracowników instytucji i twórców, ile i komu „dał”, a brzmiało to tak, jakby dał sam, a nie podzielił należne publiczne pieniądze. A kiedy już wszyscy zrozumieli, że nie należy pytać o trudne tematy (jak Polskie Centrum Kinematografii na Chełmskiej), bo skoro minister dał, to może też nie dać następnym razem, z ust szacownego gościa padło kilka zdań o tym, że jak chcemy mieć u siebie instytucję filmową, to możemy ją sobie zrobić sami. Proszę bardzo. Ale centralnej nie będziemy mieli nigdy.
Obydwie te wypowiedzi doskonale stosują się do Roku Tuwima. Właściwie do grudnia nie wiedzieliśmy, czy w ogóle będziemy go obchodzić, co skutecznie zablokowało możliwość przygotowania jakichkolwiek działań na jego rozpoczęcie. Sejm jednogłośnie uchwalił go dwa tygodnie przed świętami, co nadal nie rozwiązywało problemu, skąd wziąć jakiekolwiek pieniądze. Przede wszystkim jednak z jakiegoś powodu milcząco przyjęto, że Tuwim i jego rok to wyłączna sprawa Łodzi, miasta jego urodzenia. To tak, jakby Rok Lutosławskiego miała organizować Warszawa, Czochralskiego – Kcynia w województwie kujawsko-pomorskim, a dajmy na to Brzozowskiego – Maziarnia koło Chełma. I to Łódź ma się martwić o załatwianie funduszy.
Fakt, tutaj Tuwim debiutował, mieszkał, tutaj kształtowała się jego twórcza osobowość. I tak ostatnim rzutem wysupłaliśmy z miejskiej kasy 300 tysięcy na obchody. A minister już w styczniu dorzucił następne 800, choć na Lutosławskiego poszło 16 milionów.
Nie gniewam się i rozumiem, skąd ta dysproporcja. Pewnie z głębokiej znajomości twórczości poety. Po prostu gdybyśmy chcieli zorganizować coś porządnego na dużą skalę, uczynić Tuwima naszym zagranicznym „brandem” i chwalić się nim w Unii Europejskiej, moglibyśmy się spodziewać natychmiastowych restrykcji ze strony Międzynarodowego Funduszu Walutowego, połajanki od Komisji i ostrych lamentów zza murów Watykanu. Bo niestety to, co pisał, w sposób często prosty i dosadny, stało się w ostatnich latach paląco aktualne.
Podczas kryzysu w europejskim projekcie wspólnotę zastąpiły korporacyjne egoizmy lub prawo silniejszego. W szale cięć, w którym padają kolejne zabezpieczenia socjalne, prawa pracownicze, emerytury czy opieka zdrowotna, nikomu nie jest potrzebny poeta sprzeciwiający się wyzyskowi i stający po stronie prostych ludzi pracy. Widma odradzającego się nacjonalizmu są temperowane tylko na tyle, żeby nie zagrozić interesom Banku Światowego. Po co epatować Tuwimem, który dziesiątki lat temu widział i opisał ciepłe związki prawicowych radykałów ze światem wielkich interesów? I jeszcze brakuje do kompletu, żebyśmy my, bigoteryjny Iran Europy, rzucający się na kolana na widok byle stuły, psuli sobie wizerunek, promując antyklerykała, prześmiewcę dulszczyzny i Żyda z pochodzenia! No, tego już za wiele.
Nie ma co się pchać również z Tuwimem za Atlantyk, bo mógłby się okazać nieco zbyt adekwatny w pewnych delikatnych kwestiach dotyczących polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Nafta ciągle z ziemi tryska i obradza dolarami, zatem ciągle potrzeba nowych drabów i szczeniaków wierzących w kłamstwa wojennej propagandy. Być może taką twórczością zdobylibyśmy uznanie w Urugwaju, Brazylii lub nawet Wenezueli, ale nie wiem do końca, czy minister miał na myśli te kraje, kiedy mówił o „ambasadorach polskiej marki”.
Jeszcze gorzej jest z przyznawaniem się do szacownego fetowanego w samym kraju nad Wisłą. Pomimo że większość dorosłego życia spędził w Warszawie, jakoś nie słychać o planach stołecznego ratusza związanych z Rokiem Tuwimowskim. Dla sojuszu kruchty i neolibu, który likwiduje teatry i za nic ma bywalców barów mlecznych, jego poezja jest zbyt trudna do przełknięcia.
Zatem nie dziwi mnie również, że obchody Roku Tuwima zakopano w Łodzi i posypano odrobiną środków na okraskę. Na tyle małą, żeby nie dało się zrealizować czegoś ogólnopolskiego. W ten sposób wszyscy będą zadowoleni: rok zostanie odbębniony, być może z akademiami w szkołach, a w powszechnej świadomości Tuwim nadal pozostanie autorem wierszy dla dzieci. Minister co prawda obiecał, że może jeszcze „da”, ale tylko na projekty, które „będą nie tylko ciekawe, ale też okażą się inwestycjami w wiedzę i wrażliwość”. Znając tempo składania aplikacji, oceny i rozstrzygnięć podobnych konkursów, mamy szansę zrealizować Rok Tuwima już w 2014. To w sumie dobra wiadomość.
Jak na razie radzimy sobie w Łodzi z celebrowaniem Tuwima, jak umiemy. Bo go cenimy, lubimy i znamy. Bo doskonale opowiada o naszej łódzkiej rzeczywistości: braku pracy, biedzie, panoszeniu się kapitału. Czytamy o tym, gdzie ma „endeckich pismaków”, i śmiejemy się, widząc reklamy nowego tygodnika braci Karnowskich. Może dlatego jego rok rozpoczęliśmy zupełnie nieoficjalnie i społecznie: od odsłonięcia jego dupy, która zaprasza do całowania nie tylko tych, których w znanym wierszu wymienia poeta, ale także ich współczesnych naśladowców.
Rzeźbę wykonał ze starej butli po gazie łódzki kolektyw B.I.E.D.A. Sześć dni później, z okazji setnej rocznicy debiutu, już oficjalnie otwieraliśmy obchody przy ławeczce poety na Piotrkowskiej, razem z władzami, deklamacją i małym koncertem. Nawet pani prezydent była z nami, pomimo że w tym samym czasie przez miasto szła inna impreza: korowód z okazji Święta Trzech Króli.
I właśnie z uczestnika tej procesji wydobył się głos sprzeciwu wobec tuwimowskiej konkurencji: „W czasie orszaku… osoby pochodzenia żydowskiego tudzież ateiści powinni zachować odrobinę kultury i szacunku wobec wierzących… przecież jest tyle innych dni…” (pisownia oryginalna).
Myślę, że Tuwim nie ma szans na zostanie świętym jak Skarga, więc słysząc te słowa, może się turlać ze śmiechu do woli. A my w Łodzi urządzimy mu rok według zaleceń ministra: sami. Proszę bardzo.